Sabato 14 agosto 2010, alla fine giunge il momento della partenza: la prima tappa del viaggio è un bel camping che abbiamo trovato cercando su internet qualche settimana prima di partire (Le Tamaris a Frontignan). Primo cambio al programma: decidiamo di non partire all’alba (il tragitto da percorrere non è molto lungo – circa 6 ore e mezza di auto). Partiamo alle 07:15 del mattino pronti ad arrivare entro le 14:00…arriveremo al camping intorno alle 18:00, appena in tempo per occupare l’ultima piazzola libera (arrivando circa 10 minuti prima di una simpatica famigliola tedesca).
Ancora una volta abbiamo caricato il Furetto come un mulo (tavolino da pic-nic, tenda, materassi gonfiabili, barbecue, compressore e zaino con vestiti).
La parte italiana del viaggio è stata caratterizzata da violenti temporali (nei pressi di Ovada più un diluvio che un temporale), ma nonostante ciò la tabella di marcia non è ancora stravolta (arriviamo al primo squarcio di sole appena dopo Nizza e Silvia – il navigatore preso nuovamente in prestito da mamma Fernanda – ci comunica solo una mezz’ora di ritardo). Con i primi caselli francesi iniziano i veri problemi (le corsie per i caselli vengono segnalate solo negli ultimi metri e i francesi hanno la brutta abitudine di cambiare all’improvviso corsia lanciandosi addosso ai Furetti ignari). A botte di “bouchon”, culminando coi 15 km di coda nei pressi di Marsiglia, riusciamo ad accumulare ben 5 ore di ritardo.
Arrivati al camping non ci facciamo scoraggiare dal cartello COMPLETO e chiediamo se per puro caso c’è la possibilità di mettere una tenda in qualsiasi posto…per fortuna alla simpatica signora del campeggio viene in mente di far spostare l’auto del vicino allevatore di pony/noleggiatore di quad in modo da permetterci di montare la tenda tra il Furetto e una ruspa utilizzata per la manutenzione del camping.
A cena ci fermiamo al ristorante del camping (con forno a legna e pizzaiolo italiano…peccato che la pizza – provata la domenica sera – si rivelerà comunque fin troppo francese) proviamo un’ottima bottiglia di rosato locale con cui bagniamo una mediocre razione di calamari in pastella e delle ottime cozze alla marinara con patatine fritte (le classiche “moules et frites”). Cozze freschissime (negli stagni e nelle lagune dei dintorni vengono allevate cozze e altri frutti di mare: l’allevamento più vicino è a meno di un kilometro). Soddisfatti e stanchi dal viaggio andiamo a dormire pregustandoci la giornata di mare programmata per domenica (e sperando che il forte vento spazzi le nuvole che sopraggiungono dall’entroterra).
Sobota 14 sierpnia 2010, czas ruszać w drogę. Pierwszy przystanek zaplanowaliśmy na urokliwym campingu wyszukanym w Internecie (Le Tamaris a Frontignan). Pierwsza, drobna zmiana planu podróży: postanawiamy nie wyruszać o bladym świcie (w końcu do Frontignan powinniśmy dotrzeć po 6 i pół godziny). Wyruszyliśmy o 7:15, pewni, że po 14 uda nam się dotrzeć w okolice Montpelier... i zaczęliśmy rozbijać namiot około 18:00 na ostatniej wolnej miejscówce (dosłownie sprzątniętej sprzed nosa sympatycznej rodzince Niemców, która dotarła na kemping 10 minut po nas).
Marcello pisze, że Fretka została załadowana jak muł... Moje doświadczenia z 2-tygodniowych wakacji pod namiotem, z 4-osobową rodzinką (czasem pięcio), Trabantem kombi (który nie zawsze odpalał bez problemu...) zapchanym po sam dach, powodują, że nie mogę się z nim zgodzić. Jestem pewna, że poza namiotem, materacami, stolikiem, krzesełkami, małym grillem, plecakiem z ubraniami itp., jeszcze dużo można było do tego autka upchnąć.
Włoski etap podróży, choć pod znakiem burz, okazał się stosunkowo niekłopotliwy. W okolicach Niceii nawigator GPS (dla wtajemniczonych - Sylwia, wypożyczony od mamy Marcello) sygnalizował jedynie 30 minut opóźnienia... ale wraz z pierwszymi bramkami na autostradach Francuskich zaczęliśmy, kumulować najpierw minuty a później godziny opóźnienia. Co bramka, to kilkukilometrowy “buchon”... w okolicach Marsylii, rekordowy korek – 15 km. W rezultacie dotarliśmy do celu 5 godzin później niż zamierzaliśmy.
Na kempingu przywitała nas kartka z napisem: wolnych miejsc brak. Nie daliśmy się zniechęcić i udało nam się zająć ostatnie wolne miejsce: z widokiem na wybieg kucyków / wypożyczalnie quadów, tuż obok koparki.
Kolację zjedliśmy w restauracji kampingu (wyposażonej w piec drzewny, obsługiwany przez włoskiego pizzaiolo, który, jak przekonaliśmy się w niedzielę, przygotowywał bardzo francuską pizzę), zamówiliśmy doskonałe wino, średniej jakości przystawki i doskonałe małże (“moules et frites”) z frytkami. Świeżutkie małże pochodziły, zapewne, z jednej z miejscowych hodowli. Położyliśmy się spać, mając nadzieję, że silny wiatr przegoni chmury nadciągające znad lądu, umożliwiając nam spokojne plażowanie następnego dnia.
Grazie per la cartolina.. vi ringrazia anche zio Jan:) e vi saluta:)
RispondiElimina